Nastał ten tragiczny dla
mnie moment w środku nocy, zwany pełnym pęcherzem.
Dylemat życia. Co
zrobić? Czy w ogóle jest jakieś wyjście z tej beznadziejnej
sytuacji, za wyjątkiem wystawienia czterech liter na przeraźliwe
zimno, ciemność i czyhające za drzewami czworonożne potwory?
Wyobraźnia płata figle
i niezależnie od tego, czy zostałabym pożarta, wyjść musiałam.
O tak, po prostu.
Poranek okazał się być
znacznie przyjemniejszy. Po przerzuceniu całego naszego dobytku na
światło dziennie okazało się, że jest wyjątkowo ciepło, a roślinność wokół nas będzie idealną suszarnią dla zawilgoconego
namiotu i kilku ubrań.
|
Suzarnia :) |
Słońce rozkosznie
grzało moje poliki i dłonie, z pomocą przybyło również wino,
które sprawiło, że dostałam wręcz wypieków.
Woda wyproszona w dniu
poprzednim posłużyła do porannej „kąpieli” w wychodku, który
znajdował się dosłownie 10 metrów od naszej miejscówki. A
ponieważ woda ta przez noc porządnie się schłodziła, nie mogłam
prosić o lepszą pobudkę i powrót do świata żywych. W
reklamówkach ostały nam się kawałki chleba z konserwą wątpliwej
jakości. Zjeść jednak trzeba było, ponieważ i plany były
ambitne.
Do zdobycia był szczyt
Żandarma i dotarcie do niewielkich, górskich jezior, przedzierając
się przez mokre i zaśnieżone tereny, których za nic nie można
nazwać szlakami. Najpierw jednak chcieliśmy po raz drugi spróbować
naszych sił i zaprzyjaźnić się z ludźmi, którzy poprzedniego
wieczora tak bardzo zaabsorbowani byli oglądaniem meczu piłki
nożnej.
Puk, puk.
- Dzień dobry, czy
możemy zostawić tutaj swoje rzeczy na przechowanie? Chcemy iść w
góry.
- Hmmm, tu na pewno
nie. Na zapleczu, w kuchni. Ale to zależy, jak długo was nie
będzie.
- 3 godziny? Bardzo
prosimy, ciężko nam z tym będzie wchodzić.
- Tu – wskazał ręką
kąt zaplecza. No to chyba nie pogadamy.
- A tu u was w ogóle
można coś do jedzenia kupić? - pytam pana, który był kucharzem
na restauracji.
- A nie wiem, to
trzeba kelnera zapytać – padłam i odechciało mi się pytać o
cokolwiek.
Chodźmy w góry, może
misie będą bardziej przyjazne i jakimś miodkiem poczęstują.
Kiedy tak niespiesznie
ruszaliśmy w stronę gór, między nogami zaczęła plątać się
czarna i kudłata psina, której imię dzień wcześniej odebrałam
jako osobistą obelgę, bo kiedy padło słowo „żulia” byłam
przekonana, że ktoś wyzywa mnie od żula... Żulia jednak była
pieskiem, trochę nieśmiałym, ale zdecydowanie wytrwałym i
oddanym. Lubiła głaskanie i ukraińską kiełbasę. Nie przepadała
za czerstwym chlebem.
|
Najdzielniejszy pies na świecie- Żulia |
Żulia okazała się być
najlepiej przygotowana na tę wyprawę- mała, lekka, dużo futerka,
no i zawsze na czterech łapach.
Ja odziana w dwie pary
spodni, bluzę i kurtkę na wszelkie kataklizmy czułam się i
wyglądałam jak zapaśnik sumo, a i tak na samej górze o mało nie
zamarzłam, nie mówiąc już o basenie w butach. Brakowało tylko
stroju kąpielowego.
Szlaki w ukraińskich
górach rzekomo istnieją. Piszę „rzekomo”, bo jest ich jak na
lekarstwo i chyba prędzej dojrzy się dzika wśród drzew niż
uświadczy turystyczny szlak. Będąc na wysokości około 1400 m
n.p.m., na szczyt Żandarma nie było wcale aż tak daleko. Żandarm
liczy sobie mniej więcej 1780 m n.p.m. Zanim rozpoczęliśmy
prawdziwe wspinanie, uznałam, że taka odległość to pikuś.
Nic bardziej mylnego.
Wypatrzyliśmy szlak,
którym żwawo szliśmy około 15 minut, upaprani w śniegu nad
kostki. To jednak była najprzyjemniejsza część zdobywania
szczytu. Po drodze udało się uwiecznić piękny szafran spiski,
potocznie zwany krokusem. Nie mogliśmy obejrzeć go w pełnej
krasie, nie mniej jednak ze śniegiem dobrze sobie radził, a taka
siła i odwaga zasługuje na poklask i obowiązkowe zdjęcie do
albumu. Uroczy, nie ma co.
|
Powoli budzi się do życia :) |
Żulia dalej towarzyszyła
nam w podróży, choć byliśmy przekonani, że po pierwszym zakręcie
zawróci. Szlak się skończył, widzimy szczyt Żandarma. Czas na
porządne, strome wspinanie, okupione okrutną zadyszką, ciągłymi
postojami i strachem. Najzwyklejszym strachem. I to z mojej strony,
Dawid radził sobie dzielnie i zawsze był na przedzie.
Śnieg sięgał już
kolan. Czułam wodę w butach i mokre spodnie. Nawet nie chciałam
myśleć o tym, w jakim stanie będę schodzić i czy potem ciężko
tego nie odchorujemy. Nie widziałam, co znajduje się pode mną.
Spacer często polegał na deptaniu kosodrzewiny czy niskich drzew,
które były pokryte białym puchem.
Żulia dogania Dawida. Ja
pasuje. Dostałam takiej zadyszki, że obawiałam się ataku serca.
Siadam na śniegu, dokoła śnieg, przede mną daleko śnieg, za mną
szczyt i śnieg. Z racji wysokości wiatr mnie nie łaskocze, wiatr
mnie trzaska po pysku. Jest cholernie zimno, ale po co komu
rękawiczki.
|
Wytrwała do końca! |
Dawid powoli dociera na
szczyt, wchodzi na skałę. Widzę, że robi zdjęcie. Mija chwila,
dwie, trzy... Coś za długo tam stoi, ani wte ani wewte. Szczyt
Żandarma w odległości zaledwie kilku metrów, gdy nagle, z jego
lewej strony zaczyna osuwać się śnieg. Jeszcze lawiny brakowało...
Ja dalej siedzę, nie ruszam się za bardzo, krzyknąć do Dawida nie
mogę, bo jeszcze zrobię nam krzywdę, ale niechże schodzi w
końcu...
Żulia zdążyła już do
mnie podbiec, położyć mi się na kolanach, najpewniej zwyczajnie
znudzona czekaniem na górze. Wiatr dalej trzaska w pysk, może i
jeszcze bardziej, bo siedzę dobre pół godziny, niebo zaczyna
szarzeć. A w głowie wizualizuje sobie kolejną lawinę...
Na szczęście Dawid
powoli, ostrożnie zaczął schodzić tyłem, na czterech kończynach-
jak Żulia. Wszystko po to, by nie spowodować kolejnego osunięcia
się śniegu. Kolejne 10 minut minęło, ale w końcu w trójkę
zeszliśmy ze stromizny.
|
Selfie na skale. Wcale nie było tak O.K. |
|
Tak najszybciej łapie się słońce ;) |
W planach były jeziorka.
Tyle, że ich położenie nie do końca było znane, a gonił nas
czas, no i też świadomość, że żaden kawałek naszej odzieży
nie był suchy. Żulia czekała na nas cierpliwie, wyprzedzając
nieznacznie, kiedy się zbliżaliśmy. Zejście wcale nie okazało
się łatwiejsze. Zadyszki może mniej, tempo szybsze, ale ja co
chwilę lądowałam rękami w śniegu, co potem skutkowało
odmrożeniami. W butach to już dawno przestał być basen, tylko
aquapark czy kompleks wodnych zbiorników ze zjeżdżalniami...
|
Darmowe czyszczenie butów |
W końcu trafiliśmy na
poprzedni szlak, po drodze minęliśmy piękne skupisko kaczeńców i
mogliśmy nacieszyć się w spokoju widokiem gór. Góry piękne, w
maju pełna zima. Poleciłabym sobie jednak następnym razem lepsze
przygotowanie, trwalsze i nieprzemakalne buty. No i rękawiczki.
Na szczęście nasz
dobytek czekał na kuchennym zapleczu, ochoty bratania się po raz
trzeci jednak nie było. Latarnie dawno świeciły, bo i powrót
zaliczyliśmy dość późno. Tym razem jednak nie mogliśmy odpuścić
ogniska, chociażby ze względu na potrzebę porządnego rozgrzania,
no i wysuszenia rzeczy. Przygotowanie drewna chwile zajęło, Dawid
wpadł na genialny pomysł ogrodzenia się karimatami przed wiatrem.
Dzięki jego uporowi ogień poszedł w ruch na dobre kilka godzin,
podczas których prawie zasnęłam, oparta na jego plecach. Wcześniej
jednak przygotowałam mistrzowski posiłek z zupki instant i
wcześniej podsmażonego kawałka boczku. To dopiero była wyżera!
A gdzie Żulia w tym
wszystkim? A Żulia poszła z nami, znalazła sobie miejsce do
drzemania i była naszym Aniołem Stróżem :) Do samego końca
przygody z ośrodkiem narciarskim w Darhobrat. Trzeba przyznać, że
to psina o dobrym sercu, jednak zdecydowanie o wrażliwych kubkach
smakowych. No, ale kto po takim fizycznym wysiłku połasiłby się
na chleb? No kto?