Słodki smak granatu


Jedni, na fali wstrząsających wydarzeń w całej Europie, dostają gęsiej skórki, słysząc to słowo. Innym kojarzy się ono przede wszystkim z przepysznym, słodkim i soczystym owocem, który dobrze koi pragnienie, wygląda bombowo i przyjemnie strzela w ustach.

Można go znaleźć w większości supermarketów, coraz częściej u lokalnych sprzedawców, chociaż cena tego cuda dalej odstrasza. Jeden owoc granatu potrafi kosztować od 3,50zł do nawet 5zł. Zdrowa, aczkolwiek droga zachcianka, prawda?

Owoc ten nie tylko zaspokoi nasze pragnienie i głód, ale ma zbawienny wpływ na nasze zdrowie. Pomaga w leczeniu stanów zapalnych, obniża ciśnienie tętnicze krwi, a także zmniejsza ryzyko pojawienia się komórek nowotworowych. Ze względu na swoje właściwości jego inna nazwa to „owoc życia”. I może rzeczywiście coś w tym jest? Może dieta wzbogacona o ten owoc jest receptą na długowieczność?

Fascynacja tą słodyczą narodziła się właśnie w Maroku, gdzie na lokalnych soukach sprzedawcy wystawiali kraty pełne granatów, połyskujące w słońcu, niesamowicie dojrzałe i nęcące. Chcesz spróbować? Dostaniesz za darmo, ale lokalni kupowali je na kilogramy.

Granaty były idealnym uzupełnieniem obfitego, ale nie ciężkiego obiadu. Królowały na stołach, aby za chwilę być rozdarte na pół i pozbawione cukierkowego wnętrza. Dzieci nie chodziły z czekoladą w ustach, czy lepiącymi się lizakami. Dzieci zjadały drobne kuleczki owocu z miseczek, zaśmiewając się przy tym uroczo.

Marokański klimat sprzyjał sadzeniu drzew, z których zwisały wielkie, dojrzałe czerwone kule. Zupełnie jak u nas jabłka. Widok fantastyczny, a i nikt nie miał nic przeciwko, by takim granatem z drzewa się poczęstować. W którymś momencie moja torba pękała w szwach, bo co milsi Marokańczycy, troszcząc się o zadowolenie naszych brzuchów, dorzucali nam tych dobroci w ilościach przekraczających zdrowy rozsądek. Kto by pomyślał, że ten owoc stanie się, przynajmniej dla mnie, symbolem polsko-marokańskiej przyjaźni :-)

Dlatego Moi Drodzy, jeśli nie mieliście jeszcze możliwości skosztować tej dobroci, koniecznie to zróbcie. A Ci, którzy pierwszy raz mają już za sobą, niech wprowadzą „owoc życia” do swojej stałej diety. Najbardziej jednak polecam zerwać go prosto z marokańskiego drzewa, przysiąść i delektować się smakiem i faktem, że wszystko co kradzione, nie tuczy ;-)

Chciałabym też skorzystać z przedświątecznej okazji, życząc Wam Świąt w gronie najbliższych, wyciszenia, smacznego jedzenia i wymarzonych prezentów pod choinką, a także owocnego roku 2017!


Czytaj dalej...

Złoto Al-Husajmy

Za oknami prawdziwa, polska, złota jesień. Żeby nie powiedzieć, że zima za pasem…

Moje myśli jednak stale krążą wokół przyjemnego gorąca, przypiekającego moje zgrzane poliki.
Wracam jak bumerang do Maroka- miejsca bardzo różnorodnego, ale może przede wszystkim do ludzi, których dobroć nie dała o sobie zapomnieć przez cały ten rok rozłąki. Łaknęłam jej, a kiedy ją dostałam, nie mogłam się nasycić.

Stanęliśmy na małej plaży. Na piasku, który schładzał nasze stopy i niewiele innych. Październik to nie sezon na morskie kąpiele. Ale żeby na spacery nie wychodzić?

Chłoniemy widok spokojnych fal, relaksujemy zbolałe nogi, jesteśmy w Al-Husajmie. Nie mam nic do Bałtyku, ale Morze Śródziemne zachwyca swoim błękitem. Zachwyca spokojem i nienachalnością. Wystarczy patrzeć i oddychać, a harmonia przyjdzie sama.






Noce były ciepłe, aż 18 stopni. Nie było innego wyjścia- musieliśmy spać na klifie. W końcu widok wschodzącego słońca po 6 nie należy do najczęstszych. A widok wschodzącego słońca po 6 w Maroku, na klifie, przy Morzu Śródziemnym to już w ogóle ;) Pobudki absolutnie nas nie zawodziły. Słońce powoli dawało znać, że pora zacząć nowy dzień, czystą kartę. Kozy z kolei spacerowały po klifie, przeżuwając liście z krzaków i upewniając się, że nasze oczy na pewno już są otwarte. Miło z ich strony. Wspominałam o tym, że tylko ludzie są gościnni i mili? Mała korekta: kozy również.



Miasto położone jest dość niewdzięcznie, bo trzeba wspiąć się spory kawał, by dojść do jako takiego centrum. A w centrum można dojrzeć wiele ciekawych atrakcji, takich jak souk. Souk, który dla wielu stanowi miejsce zarobku, miejsce, gdzie można poucinać sobie pogawędkę ze sprzedającym sąsiadem, miejsce, gdzie można się potargować, pokrzyczeć, ale przede wszystkim pochłonąć wzrokiem te wszystkie stoiska z idealnie wyeksponowanymi przyprawami, warzywami, a także owocami morza.

Owoce morza, o tak! To temat na osobną rozprawkę! Oczy me ujrzały cuda. Świeże, lśniące, zatopione w lodzie. Ryby zwyczajnie szare, ale i niezwyczajnie czerwone. Ryby o przeciętnym rozmiarze ryby, jak i  wielkie tuńczyki, czy mieczniki wywalone nonszalancko na kawał plastiku. Uśmiechały się do mnie krewetki małe i duże. Miałam wobec nich plany, ale okazały się za drogie. Oczekiwały na kupców świeże i szarawe langustynki, których pancerze broniły zaciekle przed wdarciem w pyszne mięso. Jednak na największą uwagę zasługują małe i niewinne stworzenia, delikatne pod każdym względem, ale zdecydowanie wyraziste w smaku...

S A R D Y N K I !!!

O matko i córko! Zalewały one stragany. Handlował jeden, drugi, trzeci. Nawet i ja bym mogła pohandlować. Nie dane mi było, bo to co kupiłam zostało zjedzone. Kilo sardynek kupić, cebulę u pana sprzedającego warzywa. A oliwki też w sumie dobre. Wydać na to jakieś 5 złotych i czuć się zwycięzcą. Smaku najlepszych sardynek na świecie nie zapomnę nigdy. Jadłam w całości, tylko łeb zostawiałam… Trząsł się człowiek, bo zgrillowana sardynka to istny rarytas. Obowiązkowy punkt wizyty w Al-Husajmie! Nawet w górach można pokosztować sardynek z nad morza. Tyle, że już nie w tej cenie i nie w tym klimacie. Jadł człowiek te sardynki jeden dzień, drugi, trzeci… I końcu się przeżarło.

Zainwestowaliśmy w wór langustynek z cytryną w wersji grillowanej i smażonej. Żołądek krwawił, bo oczy widziały piękne mięsko, a palce nie umiały poradzić sobie z pancerzem. Cholerny pech! Po godzinie obierania killograma langustynek w sumie to wyszłam, i najedzona, i głodna. Ale było warto :-)



Nie zabrało zwykłej ludzkiej życzliwości w postaci podarowanej papryczki chilli, której użyliśmy do przygotowania dania. Souk to odrębna rzeczywistość, którą trzeba poznać i nie bać się jej wyjątkowości. Nawet Ci, którzy stronią od ludzi, niech spróbują. Jeśli nie dla ludzi, to dla tego, co oni oferują.

Po souku koniecznie trzeba się udać do kawiarni, gdzie za mniej niż 3 złote zaserwują pyszną kawę espresso z czterema kostkami cukru. Tak, że wykręci wam buzie i zaczniecie poważnie zastanawiać się, jakim cudem ci ludzie jeszcze żyją, spożywając takie ilości sacharozy. Kawa i tak była pyszna, a na deser polecam ciasteczka nasączone cytrynowym olejkiem. W smaku przypominające babkę cytrynową, na szczęście mniej słodką wersję.



Pijąc kawę spostrzegliśmy, że ludziom się nigdzie nie spieszy. Każdy ma czas na to, by usiąść z kolegą przy kawie czy herbacie, wyciągnąć gazetę, poczytać, porozmawiać. Praca nie zając- nie ucieknie. Najważniejsza jest relacja z człowiekiem. Po co stres? Po co nieprzyjemności? To takie oczywiste, ale u nas zupełnie zapomniane. Co drugi, może co trzeci lokal to była kawiarnia. Pełna uśmiechniętych mężczyzn w wieku 25-80. Dla ścisłości dodam, że kobiety zazwyczaj opiekują się dziećmi i gospodarstwem. Kawiarnie nie dla nich, chociaż i znalazły się takie, które plotkowały na ławce na skwerku. Uroczy widok.



Wyrywam się z zadumy, bo choć chętnie zamroziłabym tamten czas, muszę wrócić do gotowania zupy. Takie chwile jak tamte w Al-Husajmie sprawiają, że człowiek nie chce pędzić. Trzeba żyć prosto, ale szczęśliwie. Jak oni, mieszkańcy. Trzeba się doceniać i szanować.

I pokochać sarydnki :)





Czytaj dalej...

Ludzie gór! Cz. 2

Nastał ten tragiczny dla mnie moment w środku nocy, zwany pełnym pęcherzem.

Dylemat życia. Co zrobić? Czy w ogóle jest jakieś wyjście z tej beznadziejnej sytuacji, za wyjątkiem wystawienia czterech liter na przeraźliwe zimno, ciemność i czyhające za drzewami czworonożne potwory?
Wyobraźnia płata figle i niezależnie od tego, czy zostałabym pożarta, wyjść musiałam. O tak, po prostu.

Poranek okazał się być znacznie przyjemniejszy. Po przerzuceniu całego naszego dobytku na światło dziennie okazało się, że jest wyjątkowo ciepło, a roślinność wokół nas będzie idealną suszarnią dla zawilgoconego namiotu i kilku ubrań.



Suzarnia :)


Słońce rozkosznie grzało moje poliki i dłonie, z pomocą przybyło również wino, które sprawiło, że dostałam wręcz wypieków.

Woda wyproszona w dniu poprzednim posłużyła do porannej „kąpieli” w wychodku, który znajdował się dosłownie 10 metrów od naszej miejscówki. A ponieważ woda ta przez noc porządnie się schłodziła, nie mogłam prosić o lepszą pobudkę i powrót do świata żywych. W reklamówkach ostały nam się kawałki chleba z konserwą wątpliwej jakości. Zjeść jednak trzeba było, ponieważ i plany były ambitne.

Do zdobycia był szczyt Żandarma i dotarcie do niewielkich, górskich jezior, przedzierając się przez mokre i zaśnieżone tereny, których za nic nie można nazwać szlakami. Najpierw jednak chcieliśmy po raz drugi spróbować naszych sił i zaprzyjaźnić się z ludźmi, którzy poprzedniego wieczora tak bardzo zaabsorbowani byli oglądaniem meczu piłki nożnej.

Puk, puk.

- Dzień dobry, czy możemy zostawić tutaj swoje rzeczy na przechowanie? Chcemy iść w góry.
- Hmmm, tu na pewno nie. Na zapleczu, w kuchni. Ale to zależy, jak długo was nie będzie.
- 3 godziny? Bardzo prosimy, ciężko nam z tym będzie wchodzić.
- Tu – wskazał ręką kąt zaplecza. No to chyba nie pogadamy.
- A tu u was w ogóle można coś do jedzenia kupić? - pytam pana, który był kucharzem na restauracji.
- A nie wiem, to trzeba kelnera zapytać – padłam i odechciało mi się pytać o cokolwiek.

Chodźmy w góry, może misie będą bardziej przyjazne i jakimś miodkiem poczęstują.

Kiedy tak niespiesznie ruszaliśmy w stronę gór, między nogami zaczęła plątać się czarna i kudłata psina, której imię dzień wcześniej odebrałam jako osobistą obelgę, bo kiedy padło słowo „żulia” byłam przekonana, że ktoś wyzywa mnie od żula... Żulia jednak była pieskiem, trochę nieśmiałym, ale zdecydowanie wytrwałym i oddanym. Lubiła głaskanie i ukraińską kiełbasę. Nie przepadała za czerstwym chlebem.

Najdzielniejszy pies na świecie- Żulia


Żulia okazała się być najlepiej przygotowana na tę wyprawę- mała, lekka, dużo futerka, no i zawsze na czterech łapach.
Ja odziana w dwie pary spodni, bluzę i kurtkę na wszelkie kataklizmy czułam się i wyglądałam jak zapaśnik sumo, a i tak na samej górze o mało nie zamarzłam, nie mówiąc już o basenie w butach. Brakowało tylko stroju kąpielowego.

Szlaki w ukraińskich górach rzekomo istnieją. Piszę „rzekomo”, bo jest ich jak na lekarstwo i chyba prędzej dojrzy się dzika wśród drzew niż uświadczy turystyczny szlak. Będąc na wysokości około 1400 m n.p.m., na szczyt Żandarma nie było wcale aż tak daleko. Żandarm liczy sobie mniej więcej 1780 m n.p.m. Zanim rozpoczęliśmy prawdziwe wspinanie, uznałam, że taka odległość to pikuś.

Nic bardziej mylnego.

Wypatrzyliśmy szlak, którym żwawo szliśmy około 15 minut, upaprani w śniegu nad kostki. To jednak była najprzyjemniejsza część zdobywania szczytu. Po drodze udało się uwiecznić piękny szafran spiski, potocznie zwany krokusem. Nie mogliśmy obejrzeć go w pełnej krasie, nie mniej jednak ze śniegiem dobrze sobie radził, a taka siła i odwaga zasługuje na poklask i obowiązkowe zdjęcie do albumu. Uroczy, nie ma co.

Powoli budzi się do życia :)


Żulia dalej towarzyszyła nam w podróży, choć byliśmy przekonani, że po pierwszym zakręcie zawróci. Szlak się skończył, widzimy szczyt Żandarma. Czas na porządne, strome wspinanie, okupione okrutną zadyszką, ciągłymi postojami i strachem. Najzwyklejszym strachem. I to z mojej strony, Dawid radził sobie dzielnie i zawsze był na przedzie.

Śnieg sięgał już kolan. Czułam wodę w butach i mokre spodnie. Nawet nie chciałam myśleć o tym, w jakim stanie będę schodzić i czy potem ciężko tego nie odchorujemy. Nie widziałam, co znajduje się pode mną. Spacer często polegał na deptaniu kosodrzewiny czy niskich drzew, które były pokryte białym puchem.

Żulia dogania Dawida. Ja pasuje. Dostałam takiej zadyszki, że obawiałam się ataku serca. Siadam na śniegu, dokoła śnieg, przede mną daleko śnieg, za mną szczyt i śnieg. Z racji wysokości wiatr mnie nie łaskocze, wiatr mnie trzaska po pysku. Jest cholernie zimno, ale po co komu rękawiczki.

Wytrwała do końca!


Dawid powoli dociera na szczyt, wchodzi na skałę. Widzę, że robi zdjęcie. Mija chwila, dwie, trzy... Coś za długo tam stoi, ani wte ani wewte. Szczyt Żandarma w odległości zaledwie kilku metrów, gdy nagle, z jego lewej strony zaczyna osuwać się śnieg. Jeszcze lawiny brakowało... Ja dalej siedzę, nie ruszam się za bardzo, krzyknąć do Dawida nie mogę, bo jeszcze zrobię nam krzywdę, ale niechże schodzi w końcu...

Żulia zdążyła już do mnie podbiec, położyć mi się na kolanach, najpewniej zwyczajnie znudzona czekaniem na górze. Wiatr dalej trzaska w pysk, może i jeszcze bardziej, bo siedzę dobre pół godziny, niebo zaczyna szarzeć. A w głowie wizualizuje sobie kolejną lawinę...

Na szczęście Dawid powoli, ostrożnie zaczął schodzić tyłem, na czterech kończynach- jak Żulia. Wszystko po to, by nie spowodować kolejnego osunięcia się śniegu. Kolejne 10 minut minęło, ale w końcu w trójkę zeszliśmy ze stromizny.

Selfie na skale. Wcale nie było tak O.K.


Tak najszybciej łapie się słońce ;)


W planach były jeziorka. Tyle, że ich położenie nie do końca było znane, a gonił nas czas, no i też świadomość, że żaden kawałek naszej odzieży nie był suchy. Żulia czekała na nas cierpliwie, wyprzedzając nieznacznie, kiedy się zbliżaliśmy. Zejście wcale nie okazało się łatwiejsze. Zadyszki może mniej, tempo szybsze, ale ja co chwilę lądowałam rękami w śniegu, co potem skutkowało odmrożeniami. W butach to już dawno przestał być basen, tylko aquapark czy kompleks wodnych zbiorników ze zjeżdżalniami...

Darmowe czyszczenie butów


W końcu trafiliśmy na poprzedni szlak, po drodze minęliśmy piękne skupisko kaczeńców i mogliśmy nacieszyć się w spokoju widokiem gór. Góry piękne, w maju pełna zima. Poleciłabym sobie jednak następnym razem lepsze przygotowanie, trwalsze i nieprzemakalne buty. No i rękawiczki.




Na szczęście nasz dobytek czekał na kuchennym zapleczu, ochoty bratania się po raz trzeci jednak nie było. Latarnie dawno świeciły, bo i powrót zaliczyliśmy dość późno. Tym razem jednak nie mogliśmy odpuścić ogniska, chociażby ze względu na potrzebę porządnego rozgrzania, no i wysuszenia rzeczy. Przygotowanie drewna chwile zajęło, Dawid wpadł na genialny pomysł ogrodzenia się karimatami przed wiatrem. Dzięki jego uporowi ogień poszedł w ruch na dobre kilka godzin, podczas których prawie zasnęłam, oparta na jego plecach. Wcześniej jednak przygotowałam mistrzowski posiłek z zupki instant i wcześniej podsmażonego kawałka boczku. To dopiero była wyżera!

A gdzie Żulia w tym wszystkim? A Żulia poszła z nami, znalazła sobie miejsce do drzemania i była naszym Aniołem Stróżem :) Do samego końca przygody z ośrodkiem narciarskim w Darhobrat. Trzeba przyznać, że to psina o dobrym sercu, jednak zdecydowanie o wrażliwych kubkach smakowych. No, ale kto po takim fizycznym wysiłku połasiłby się na chleb? No kto?





Czytaj dalej...

Ludzie gór! Cz. 1

Noc w Jaremcze, poprzedzająca wyprawę w ośnieżone góry, miała okazać się ostatnią ciepłą i przyjemną nocą. Potem nie zostało nam nic innego, jak kilka warstw ubrań i próby zaklejania szarą taśmą wszelkich otworów w namiocie.

Ciężko było nam rozstać się z tym pięknym miastem. Koło południa handel kwitł w najlepsze, a z budek dochodziły kuszące zapachy jedzenia. Na odchodne zabraliśmy po ukochanym pierożku i czekaliśmy na jakąś dobrą duszę, która przybliży nas do celu.

Następnym przystankiem była Jasina, która okazała się wyśmienitym miejscem, zarówno na spożycie wina domowej roboty, jak i na odpoczynek dla moich zbolałych stóp. Nawet po kilku dniach dłuższych spacerów nogi nie przyzwyczaiły się do takiego wysiłku. Krzyczały i prosiły o litość, ale mogłam leczyć je tylko wcześniej zakupioną maścią na stłuczenia i wyżej wspomnianym winem. Trochę pomagało.

Bociek wita nowo przybyłych w Jasinie :)

Centrum miasta było niewielkie, a też niewiele w nim było życia. Postanowiliśmy nie zatrzymywać się na dłużej, aczkolwiek jak się potem okazało, miasto to było właściwie metą dla kierowców osobówek. W dalszą część gór można było pojechać co najwyżej jeepem, którego by nam chętnie załatwiono za jakieś 20-30 dolarów. Gdyby pan taksówkarz wiedział, że te 20-30 dolarów to budżet na całą naszą wyprawę, pewnie nie zawracałby sobie nami głowy. Z uporem maniaka stanęliśmy na przystanku autobusowym, gdzie po kilkudziesięciu minutach w końcu ktoś poradził, byśmy wsiedli do autobusu. Miał on podwieźć nas w miejsce, skąd musielibyśmy udać się dalej na piechotę.

Niestrudzony w łapaniu kolejnych aut

Kierowaliśmy się na Darhobrat, skąd już niedaleko, by zdobyć szczyt Bliźnicy (1883 m n.p.m.) – najwyższej góry w paśmie Świdowca. Z naszych ustaleń wynikało, że przed nami około 12 km marszu, na co moje nogi skamieniały i nie chciały się z dystansem pogodzić. Właściwie pora była już wczesno-wieczorna, a słońce nie rozpieszczało nas długo swoimi promieniami, dlatego ruszyliśmy przed siebie, by znaleźć chociaż dobre miejsce na nocleg. Szczęście w nieszczęściu, że Dawid spróbował poszukać miejsca na własną rękę i w międzyczasie drogę zajechał jeep z panem w środku, który szczerze się zdumiał, co ja w ogóle TU robię. TU, czyli na takim zadupiu.

Odpowiedź rzuciła się sama: W góry! Na Darhobrat! Zabierzecie?

Stąd miało zacząć się 12 km przygody...



Czekałam tylko na magiczne „tak”, by oznajmić panu, że w takim razie jeszcze po swojego „malczika” (chłopaka) zawołam. Wyraz twarzy bezcenny, bo może się panu wydawało, że zabierze mnie w romantyczną podróż, a tu niespodzianka. Nie zeźlił się jednak za bardzo, poczekał cierpliwie na Dawida, a ja w duchu dziękowałam za ten wspaniały gest. Zawsze to 12 km mniej…

Wywiózł nas pod ośrodek, który, za wyjątkiem personelu, świecił pustkami. Jak się okazało, takie właśnie jeepy, jeżdżąc do swoich baz w górach, zabierają ze sobą zmęczonych chodzeniem ludzi i na tym zarabiają. Poszczęściło się nam, nie ma co!

Klimat zmienił się diametralnie. W końcu zajechaliśmy na wysokość 1400 m n.p.m. Był maj, a śnieg w najlepsze chrzęścił pod butami. Wysiadając z samochodu, naprawdę się zastanawiałam, jak będzie wyglądała noc w namiocie. W ekwipunku było zimne już piwo, a organizm domagał się ciepłego posiłku. Ryzyk-fizyk pomyślałam. Skoro ktoś nas tu dowiózł, to i wrzątek dostaniemy. Zupki chińskie czekały. Nie będę też czarować, że liczyłam skrycie na propozycję noclegu na zimnej podłodze ośrodka. Zawsze to zimna podłoga, a nie zimny i mokry śnieg.

Widok z namiotu za dnia

Aż tak dobrze być nie mogło. Personel bardzo był zainteresowany, ale meczem, który odbywał się na ekranie telewizora. Za pierwszym razem otrzymaliśmy kubeł zimnej wody na zupki, więc i propozycji przekimania nie można było się spodziewać. Nie ma jednak, co narzekać. Zjedliśmy ciepły posiłek? Zjedliśmy! Zupka chińska w takiej temperaturze smakuje jak najbardziej wykwintne, restauracyjne danie.

Do wyboru mieliśmy przenocowanie na żwirze, który robił w szczycie sezonu za parking lub w lesie, który o tej porze był trochę przerażający, no i mokry…. Ostatecznie osłona drzew przed zimnem i miękkie podłoże przeważyły szalę, by stać się ludźmi lasu. O godzinie 23.00 miałam na sobie dwie warstwy ubrań, a i tak trzęsłam się jak osika. Oczywistą oczywistością była próba rozpalania ogniska, która zakończyła się trzymaniem zimnych i zawilgoconych kijaszków w ręce. 2h strojenia skutecznie nas zniechęciło, a może i przede wszystkim zmęczyło. Drewna wokół mnóstwo, nic jednak nie nadawało się na trwałe rozpalenie. Efekt końcowy był taki, że zamknęliśmy się w namiocie z butelką piwa i wina (i chyba jeszcze jakiejś czystej), śmierdząc dymem niemiłosiernie. Pomimo schowania się wśród drzew, nocka była prawie nieprzespana przez zimny wiatr, który wdzierał się w każdą szczelinę.

I pomyśleć, że kilka metrów dalej rozgrywał się najciekawszy mecz piłki nożnej pod słońcem…


Po ciężkiej nocy wino z rana jak śmietana

PS Nie żebym nie doceniała uroków namiotowego spania z dala od ludzi. Widok rozgwieżdżonego nieba niejednego by natchnął do napisania romantycznego wiersza ;-)

PS 2 Zdobywanie gór z najwierniejszych psem na świecie już za kilka dni! Złapcie oddech na więcej :-)


Czytaj dalej...

Kraina miodem płynąca! Jaremcze!

Noc nieprzespana, a i przed południem wyruszyliśmy dalej, byle przed siebie. W góry!

10 km spaceru, buty zaczynają uwierać, jakoś ciężej się na plecach robi, więc postanawiamy zatrzymać się na przystanku autobusowym. Całe szczęście szybko złapaliśmy podwózkę u chłopaka, który wywiózł nas już na główniejszą drogę na Jaremcze. Tam chwilowy postój w celu zreperowania prującego się pokrowca do namiotu, zakup zimnych napojów i szybki skok w celu opróżnienia pęcherza. Dla mnie niestety niefortunny, źle nadepnęłam na kamień i przez kolejny dzień marsze okupione były bólem. Jak to się mówi? Twardym trzeba być, nie miętkim?

Kolejny kierowca wysadził nas w jakiejś małej miejscowości i stamtąd poruszaliśmy się tylko marszrutkami, robiąc przerwy na wysiorbanie piwa z butelki czy zakup maści na stłuczenia w aptece. Dawid stał się właścicielem taniego jak barszcz cygara o waniliowym aromacie. Wyzierała z niego paskudna słodycz, porównywalna do kadzidełkowych wynalazków, po których mdli jak diabli… Jakimś cudem to wypalił i jakimś cudem nie zwymiotował. Dzielny, a co!

 Jak już wspominałam wcześniej, marszrutki z wioski do wioski kosztują grosze, a zależało nam na czasie, więc nie bawiliśmy się w stopowanie od skrzyżowania do skrzyżowania. Góry ważniejsze, tam trzeba spędzić jak najwięcej czasu!

Zielono mi...


Do Jaremczy dostaliśmy się wieczorem, na szczęście nie byliśmy skazani na samotny marsz po nieznanych terenach, bo przed odjazdem autobusu Dawid poznał Vitalego, który zaproponował pomoc i piwko. Miasto bardzo urokliwe, stanowi główny ośrodek wypoczynkowy na Ukrainie. Za dnia centrum jest pełne ludzi, straganów, sklepików sprzedających pamiątki. Dzieci bawią się na dmuchanych zjeżdżalniach z widokiem na piękny wodospad. To w Jaremczy jest jedyny i niepowtarzalny most kolejowy, którego przejście wymaga wielkiej odwagi. W jego dole płynie rwąca rzeka, kamienne płyty wydają się solidne, ale szpary między nimi mrożą krew w żyłach. Dla tych, którzy mają lęk wysokości (ale taki prawdziwy)- nie polecam.

Nie zdziwiałbym się, gdyby oryginalnie nazywano ten most "Mostem śmierci" ;)

Jaremcze to także poczta, która nie sprzedaje kartek i która zamyka się o wczesnych godzinach.

To także miasto wspaniałych oscypków, bryndzy i innych domowych wyrobów, jak marynowane grzyby, papryki chilli, wina, zioła. Wszystko, czego dusza zapragnie. A tu można sobie na to pozwolić, bo ceny podobne jak w Polsce… tylko tej z lat 90-tych. Kilogram bryndzy kosztuje 80UAH, czyli jakieś 15PLN. Kilo sera! Gdyby człowiek nie targał wiecznie tego plecaka i zazwyczaj jakiejś dodatkowej siaty, to bierę od razu.

Fifki, dzbanki, łopatki, podkładki.. co chcecie!

Miody, miody i jeszcze raz miody... Wina, kompoty- raj!


W Jaremczy poznaliśmy hucułów, czyli górali zamieszkujących wschodnią część Karpat, którzy prowadzili restaurację, zagrali na żywo piękną huculską muzykę i pogawędzili trochę. Urzekły mnie ich proste koszule z równie prostym, ale ładnym haftem. Urzekło mnie to, że wszystkie pokolenia nosiły tradycyjne stroje. Od młodocianych do starszych ludzi włącznie. Wszyscy byli niesamowicie pomocni i gościnni, jednocześnie nie oczekując niczego w zamian. 

Sama restauracja, którą odwiedziliśmy, była urządzana w góralskim stylu. Drewno, kominek, haftowane obrusiki, ludowe stroje i ręcznie zdobione naczynia. Większość wisiała na ścianach i cieszyła oczy odwiedzających. Lokal urządzony ze smakiem, aż czułam, że w tych obdrapanych ciuchach tam nie pasuje…

Huculska restauracja, huculskie dekoracje

Restauracje restauracjami, ale na uwagę zasługuje pierożkarnia, która słynie z serwowania niestandardowych pierożków z farszem. Niestandardowych w naszym rozumieniu, bo nie chodzi o pierogi, a  o dobrze wypieczone ciasto w kształcie pieroga. Jeden pierożek to dobra przekąska, a dwa pierożki to już fajna kolacja. Pierożek z ziemniakami, z grzybami, z mięsem, z podrobami, na słodko… do wyboru do koloru. Nie mogliśmy się zdecydować, więc suma sumarum podczas kilku wizyt spróbowaliśmy wszystkich słonych wersji ;) Na ciepło jeszcze lepsze! Pierożki zawładnęły mym sercem.
Niepozorny pierożek, ale wielki :)

Banosz- lokalna potrawa z mąki kukurydzianej, z bryndzą i świeżym koperkiem. Tanie, syte i pyszne przede wszystkim!


Na uwagę zasługuje również ‘atrakcja’, która w godzinach wieczornych była bezludna, a wejście kosztowało raptem 3zł za łebka. Nazywam to ‘atrakcją’, ponieważ doszły nas słuchy, że była to rezydencja prezydenta, czy właściwie jeden z jej elementów, ale Internet niewiele mi na ten temat powiedział. Przekraczając kasę, mieliśmy możliwość zapoznać się z przeróżnymi gatunkami zwierząt. Ptactwo wszelkiej maści, od bażanta, przez pawia, do sowy. Wszystkie zamknięte w klatkach, ale bardzo zadbane i zdecydowanie przyzwyczajone do widoku ludzi. Im dalej w las, tym większe zwierzęta napotykaliśmy na swojej drodze. Dawid nawet dyrygował dzikami, które na jego machnięcie ręką zaczynały przeraźliwie kwiczeć, chrumkać, czy co tam robią dziki… Zabawę miał przednią, mógł tak bez końca.
Małe randez-vous?

Głodne to było, dzikie, ale koncert był niezły ;)

Jak wspomniałam, postać Vitalego przewijała się przez cały wieczór. Chłopak bardzo dobrze mówił po polsku, bo, jak to spora część Ukraińców, po prostu wyjechał do Polski na studia i za pracą. Polska oczami Ukraińca, to trochę tak jak UK naszymi oczami: bogate państwo, ładne drogi, pracy nie brakuje… Vitali zaprosił też swoją dziewczynę, Veronicę, która została wystawiona na ciężką próbę: musiała się ze mną jakoś porozumieć. Mój ukraiński był nieco lepszy, niż jej polski, ale w sumie dogadanie się nie było bardzo problematyczne, nawet nie musiałam zbyt dużo gestykulować. Obydwie wpadłyśmy w pułapkę gadulstwa chłopaków, bo piwkowanie pod drzewkiem było przyjemne, tyle że nie wyrabiałyśmy z zimna. Owinęłyśmy się szczelnie śpiworem i całe dygotałyśmy, podczas gdy chłopaki w cienkich bluzach wydawali się zupełnie nieprzejęci temperaturą, która na tamtą chwilę była pewnie powyżej zera, ale zakładam, że niewiele więcej.

Alkohol nie rozgrzewa, oj nie...
Noc była wyjątkowo spokojna i ciepła, bo w otoczeniu drzew. Co prawda przed spaniem podjęliśmy próbę rozpalenia ogniska, ale wcześniejsze deszcze utrudniły nam to zadanie i koniec końców, po godzinie strojenia, wskoczyliśmy do namiotu, żeby się ogrzać. Z rana czekało nas szybkie zwinięcie maneli i wyjście z miasta, by zbliżyć się do ośnieżonych szczytów!



Czytaj dalej...
Smak na podróż © 2015. Wszelkie prawa zastrzeżone. Szablon stworzony z przez Blokotka